Większość pacjentów tego popołudnia opuściła budynek szpitalny i spędzała swój wolny czas na zewnątrz, podziwiając widoki serwowanych im przez ogrody ośrodka, bawiąc się, odpoczywając i relaksując w promieniach pięknego słońca. Asteria zazdrościła im z całych sił, chociaż wiedziała, że nie powinna. Szczytnym celem było wyzbycie się z siebie tak negatywnych, niszczących emocji, które wielu ludzi posłały na samo dno, w czarne czeluście, o których zapomniało coś tak cudownego, jak człowieczeństwo. Zazdrość była zła, a bycie złą nie pasowało akurat do Vervain. Ale jak inaczej mogła reagować, patrząc na swobodę, z jaką inni poruszali się w świecie realnym, nie będącym jedynie wytworem jej wyobraźni? Uśmiechali się i żartowali, nie odczuwając strachu przed wszystkim tym, co czyhało za ścianami szpitala psychiatrycznego. W mniemaniu Asterii, nawet średniej wielkości gałąź mogła wyrządzić im trwałą krzywdę, a nierówności terenu były w stanie bez problemu doprowadzić do zwichnięcia kostki, bądź czegoś podobnego. Dlatego ona, niemal osiemnastoletnia kobieta, stała przy oknie i patrzyła na tych wszystkich ludzi, niezdających sobie sprawy z zagrożenia. A może tak wielkiego zagrożenia faktycznie nie było? Nawet jeśli, to jak miała wytłumaczyć to swej bojaźliwości, jak miała przemówić do siebie samej i tym samym przekonać się, że realność również może być piękna?
Z czasem obserwacje stały się dla niej trudne. Tak było każdego dnia, ale jednak było to dla niej swego rodzaju rytuałem. Zawsze powtarzała sobie "dzisiaj do nich dołączę". Ostatecznie kończyło się tylko na nazbyt ambitnych planach, dlatego też ruszyła w drogę powrotną na trzecie piętro, by, jak zwykle, położyć się do łóżka i przespać kolejne godziny, czy po prostu wpatrywać się w sufit, myśląc intensywnie nad pozornie błahymi tematami. W swojej sypialni była bezpieczna. Miała tam wszystko, czego potrzebowała, by mieć poczucie komfortu psychicznego. Sama przeprawa przez schody również nie należała do najprostszych zadań - musiała stawiać kolejne kroki bardzo powoli, obawiając się beznadziejnego upadku i skręcenia karku. Między innymi przez to krążące po ośrodku pielęgniarki tak często spotykały ją podczas swej drogi i dopytywały, czy aby na pewno dobrze się czuje. A przecież z nią było w jak najlepszym porządku! To nie jej wina, że inni ludzie byli zwyczajnie nieodpowiedzialni i nie dbali o prawidłowy stan swojego zdrowia fizycznego. Psychicznego zresztą też. W końcu byli tutaj z jakiegoś powodu.
Po kilkunastu minutach znalazła się już na wysokości pierwszego piętra. Gdy miała udać się w dalszą drogę, pewna myśl nawiedziła jej niespokojny umysł. W szpitalu znajdowała się jedna z niewielu osób, przy których Asteria czuła się lepiej niż zazwyczaj. I było duże prawdopodobieństwo, iż owa persona przebywała teraz w sali plastycznej, bo dziewczyna nie dostrzegła go wychodzącego wraz z pozostałym gronem pacjentów na zewnątrz. Ethan Nightray. Jej przyjaciel, jej swego rodzaju opiekun, który czasem zaprzeczał jej egzystencji. Mimo tego, że nie potrafiła tego zrozumieć i bolały ją podobne stwierdzenia, za każdym razem wracała w jego pobliże i w dziwny sposób łaknęła rozmowy. Ach, nawet nie! Samej jego obecności. Chyba miał na nią dobry wpływ.
Droga do tegoż pomieszczenia zajęła jej odrobinę mniej czasu. Otworzyła cicho drzwi i przemierzyła kilka kroków w stronę malującego chłopaka. Był jak zwykle skupiony, jak zwykle pogrążony w rozmyślaniach, jak zwykle pozornie niewzbudzający zaufania. Podeszła bliżej, zaglądając przez jego ramię na tworzone malowidło. Na pierwszy rzut oka nie różniła się od pozostałych jego dzieł.
- Boję się twoich prac - odezwała się cicho, ledwie dosłyszalnie, nie chcąc zniszczyć klimatu, jaki najwyraźniej był mu potrzebny do malowania.